wtorek, 14 stycznia 2014

Jak to właściwie ze mną jest?

Jak to się ładnie mówiło? Cierp ciało jak żeś chciało? Coś w tym niewątpliwie jest.

Ten tydzień, to pasmo nigdy nie kończących się egzaminów na czele z egzaminem z matematyki. W związku z czym... Nerwica rośnie.

I właśnie to ta nerwica (w połączeniu z pytaniem) skłoniła mnie do pewnych przemyśleń.


"Jak to właściwie ze mną jest". 

Logicznie byłoby zapytać: ale z czym?. No jak to z czym - no z moją uległością. 
Niejednokrotnie zdarzało mi się czytać o zawsze posłusznych, wiecznie pokornych i nigdy nie skażonych buntem uległych. Blogowe środowisko aż roi się od tego typu wynurzeń. Nigdy do końca w to nie wierzyłam, choć podświadomie, zazdrośnie zerkałam w tamtym kierunku, czego najlepszym przejawem były moje przemyślenia na temat Gor i zostania niewolnicą. 

Czy taka uległość - idylliczna, bez skazy - naprawdę istnieje? Czy istnieje dla mnie?

Myślę, że istnieje. Ale jest wynikiem cholernie ciężkiej, wieloletniej pracy nad siłą charakteru. Jak wszystko na świecie, jednym przychodzi to łatwiej innym zupełnie trudno. Nigdy nie byłam po prostu uległa - do dziś, każdego dnia, uczę się tego jak nią być. Każdego dnia, widząc całą gamę braków i niedociągnięć, które dzielą mnie od tego, bym sama - z czystym sumieniem, mogła nazwać się niewolnicą mojego Pana. 
Marzę o tym, by Pan posiadał mnie w pełni - raz za razem przesuwając granicę "w pełni" dalej i dalej. Czuję się najszczęśliwszą istotą pod słońcem, gdy Pan stawia przede mną najtrudniejsze nawet zadania, a ja ze spokojem na twarzy wyrzekam się samej siebie, unosząc się ponad to, co odczuwalne fizycznie. Marzę o tym, wymagając od siebie każdego dnia 200% swoich możliwości, by po dwóch tygodniach spaść do 80% popadając w depresję i załamując się świadoma swych ułomności, tracąc radość z posłuszeństwa. Podnoszę się, znów daję z siebie 200% i tak w kółko.
Przez całe moje życie nosiłam w związku spodnie, nazywając to troską. BDSM 24/7 uczy mnie, w jaki sposób troszczyć się, a jednak nie ingerować w sprawy, w które nie mnie jest ingerować. Ciężka to nauka, oj ciężka. W ferworze walki i zaciętej dyskusji zapominam kim jestem i gdzie moje miejsce, a potem pluję sobie w brodę, że przecież to niegodne suki, a co dopiero niewolnicy. Nadal nie potrafię w wielu kwestiach przyjąć oceny mojego Pana za pewnik, choć i to stopniowo się zmienia.

Czy zatem moje przemyślenie jest negatywne? Czy wnioski płynące to: jestem do bani i nigdy się nie nauczę (jak w przypadku matematyki ;))? Nie - wręcz przeciwnie. Nawet bardzo przeciwnie. Im bardziej uświadamiam sobie swoją dwojaką naturę tym dumniejsza jestem z tego co udało się osiągnąć mojemu Panu w dziedzinie mojej tresury i z tego, że dotarłam do punktu, w którym Pan świadomie nazwał mnie swą niewolnicą, w pełnym tego słowa znaczeniu. Znaczeniu, które to On sam określił.