czwartek, 26 listopada 2015

O niewolnictwie

Każdemu, kto nazywa siebie niewolnikiem lub niewolnicą polecam dwie pozycje. Pierwsza z nich to "Tender Mercies" Kitty Thomas. Krótki opis:
Grace, uległa szukająca realnej relacji D/s w wymiarze 24/7 decyduje się wyjechać na odległa, oderwaną od wszelkiej cywilizacji wyspę. Przyjeżdżając na Eleu świadoma jest zagrożenia, w końcu zdecydowała się zostać niewolnicą seksualną niemalże nieznajomego mężczyzny na wyspie, gdzie nie obowiązuje żadne prawo poza tym ustalonym przez jej mieszkańców. Jeśli decyzja okaże się błędna, nikt jej nie uratuje. Nic bardziej mylnego. Choć decyzja rzeczywiście okazała się poważnym błędem i wirtualne opisy wymarzonego przez Grace życia jako niewolnicy dalece mijają się z tym, co funduje jej mężczyzna, na horyzoncie pojawia się "rycerz na białym koniu", który pomimo opinii mordercy nie tylko ratuje dziewczynę z rąk okrutnego sadysty, ale również funduje jej życie, na którego spodziewała się przyjeżdżając na wyspę.

Fabuła bajkowa i może "nieco" naiwna, zbiegi okoliczności rodem z Hollywood. Napisałam kilka różnych wersji komentarza do tej pozycji. W ostateczności powiem tylko, że pomimo grubych tomiszczy jakie da się znaleźć w internetach pod hasłem "klimatycznego" niewolnictwa i przesadnie grubej warstwy lukru jakim są one pokryte rzeczywistość bywa mocno zaskakująca. Warto się zastanowić czy mówiąc o sobie niewolnik/ca bierze się pod uwagę wszystkie możliwości... 

Co do pozycji numer dwa... 

"The Marketplace" Laury Antoniou to książka opowiadająca o zamkniętej, elitarnej społeczności skupionej wokół idei niewolnictwa. Tytułowy marketplace jest posiadłością, w której szkoleni są starannie wyselekcjonowani kandydaci na niewolników. W przypadku ukończenia szkolenia z wynikiem pozytywnym niewolnik zostaje sprzedany a cała kwota trafia na konto właścicieli posiadłości. Kandydaci nie mają zupełnie żadnego wpływu na to, kim będzie ich przyszły właściciel. Nie mogą się również wycofać z raz podjętego treningu. W momencie podpisania umowy, kandydat traci wszelkie prawa do swojej osoby. 

Spodziewałam się historii podobnej do tej, która przydarzyła się Grace z "Tender Mercies". Otrzymałam opowieści o czterech kandydatach, którzy w pogoni za prawdziwością relacji dobrowolnie poddają się treningowi, na który zdecydowałoby się niewiele osób przy zdrowych zmysłach. Wszystko tylko po to, by trafić w ręce nieznanego sobie człowieka nie mając pojęcia jaką rolę przyjdzie im pełnić. 

Efekt? Cóż...  

niedziela, 27 września 2015

Klaustrofobicznie

Pan uznał za stosowne zabrać mi możliwość proszenia o seks. A może bardziej dokładnym byłoby powiedzieć, że zwrócił sobie prawo do robienia ze mną co chce i kiedy chce.

Nie wszystko jednak wróciło do normy, bo jeśli nie będę chciała być dotykana mam mu o tym powiedzieć przy pomocy dodatkowego słowa bezpieczeństwa. Początkowa wersja była taka, że respektowanie takiego użycia będzie zależeć wyłącznie od woli Pana. Na szczęście udało mi się wynegocjować aby jednak wszystko co się dzieje było przerwane wraz z użyciem magicznego zlepku literek. Ku ogólnemu niezadowoleniu strony dominującej oczywiście.

Czuję się ostatnio nieco klaustrofobicznie.  Sprzeciwiam się w małych rzeczach tylko po to, żeby udowodnić sobie, że nadal mam prawo głosu, że to ja decyduję o sobie i o tym, co kiedy i w jaki sposób będę robić.

Nie jestem pewna czy to "złe" uczucie. Pan uważa, że wbrew temu co mi się wydaje, nie potrafię mu się sprzeciwić. Testuję i sprawdzam tak długo jak on mi na to pozwala - kiedy stawia mi wyraźną granicę nie potrafię mu odmówić. Zawsze testowałam E. Może niezupełnie z takich pobudek, może oczekując nieco innego skutku, ale zawsze było to coś pozytywnego, coś co wnosiło wiele dobrego. Utrzymywało mnie na swoim miejscu. Jak będzie tym razem i gdzie zmierza nasza relacja? To się jeszcze okaże.

piątek, 25 września 2015

Klimat: w głowie czy między nogami

Uświadomienie sobie jak poważną rolę w moim życiu odgrywają hormony przyszło mi z wielkim bólem dzisiejszego popołudnia.

Może nawet nie tyle z bólem, co z rozczarowaniem własną osobą.

Pomimo chronicznego ociekania zajebistością nie mam o sobie szczególnie wysokiego mniemania. Ochota na seks nachodzi mnie zaraz przed miesiączką i trwa do około półtora tygodnia po jej zakończeniu. Niczym nie różnię się od zwierzątka przeciętnej inteligencji, które gnane fazami księżyca rzuca się na osobnika płci przeciwnej bez szczególnej kontemplacji głębi łączącej ich więzi.

A może nie tak całkiem niczym - ja oprócz zwyczajnego poddania się chuci (co niezmiennie czynię) analizuję relację pod każdym możliwym kątem szukając dziury w całym i krytykując E. (nie żeby jakoś głośno czy w ogóle tak żeby ta informacja do niego dotarła:D) za każdy element, który moim zdaniem powoduje, że robię co chcę, kiedy chcę i nawet nie szczególnie mam z tego powodu wyrzuty sumienia.

Uznanie takiego stanu rzeczy za pozytywny miałyby nawet rację bytu, gdyby nie to, że wraz z upływem określonego czasu, ochota na bycie kontrolowaną w każdym aspekcie życia, karaną bez krztyny litości za najmniejsze nawet wykroczenia i kształtowaną według pańskiej woli znika (a przynajmniej znacznie się zmniejsza) aż do kolejnego sprzyjającego momentu.

Jak na osobę u której zadowolenie z klimatu wynika głównie z głowy i emocji, to ochota na seks mocno kontroluje moje "uleganie".

sobota, 29 sierpnia 2015

Egoistka

Eh, jak zwykle nie pisałam wieki i teraz pieprznę dwa wpisy jeden po drugim. Muszę na kogoś zwalić za to winę...

Bardzo mocno się zastanawiałam, ale nie przypominam sobie, czy kiedykolwiek wcześniej używałam słowa bezpieczeństwa, więc jeśli już kiedyś na moim blogu pojawił się taki tekst: "użyłam dzisiaj po raz pierwszy słowa bezpieczeństwa", to lenistwo (szukać mi się nie chce) musi zostać mi wybaczone.

Na dzisiejszy stan mojej pamięci, "pierwszy raz" był wczoraj. Ale od początku...

Ku mojej głębokiej rozpaczy, ładnych kilka tygodni temu Władziec wprowadził nową zasadę: od tamtego momentu Pan nie "wysyła" w moim kierunku żadnych zachowań seksualnych dopóki go o to wyraźnie nie poproszę (nie mam pojęcia jak to napisać bardziej po ludzku, mam nadzieję że jest zrozumiale).

Zupełnie nie mogę się z tym pogodzić. Czuję, że zawiodłam. Co ze mnie za suka, jeśli Pan dotyka mnie tylko za moim pozwoleniem. Kto tu tak naprawdę ma władzę?! To jestem uległa w łóżku tylko jak mam na to ochotę?! O ile dobrze sobie przypominam, to mam wyrobione zdanie na temat takich "uległych", a teraz jestem jedną z nich...

Rozumiem pobudki dla których Pan taką decyzję podjął. Zaczęłam reagować na każde jego zbliżenie się spadkiem humoru i postawą obronną, bo akurat teraz (!)mogłam(!) nie mieć ochoty na to, co chce ze mną zrobić. Punkt kulminacyjny osiągnęliśmy, gdy Pan mnie rozebrał przywiązał do łóżka i zaczął głaskać, a ja się rozpłakałam, bo akurat seks był ostatnią rzeczą jakiej w tamtej chwili chciałam. Jak się później okazało E nawet nie miał zamiaru zbliżać się do mnie w ten sposób...

Widzę jednak pozytywny wpływ tej decyzji na nasze "pożycie". Kiedy wiem, że w każdej chwili mogę się wycofać i tylko ode mnie zależy czy i kiedy do czegoś dojdzie jestem znacznie mniej zestresowana, nie zamykam się za każdym razem kiedy Pan do mnie podchodzi, bo nie czuję się zagrożona. Nawet fizycznych przejawów BDSM jest znacznie więcej, bo znacznie częściej o nie proszę. Kiedy z moich ust wychodzi "możesz zrobić ze mną co tylko chcesz" czuję ten pozytywny dreszczyk emocji i oczekiwania, który czułam dawniej, a o którym na bardzo, bardzo długo zapomniałam. Boleśnie uświadamiam sobie również jak duży wpływ moja własna głowa miała na jakość moich odczuć. Od dawna nie było tak dobrze i od dawna nie reagowałam na to co Pan robi tak intensywnie.

Pozostaje tylko poczucie porażki z którym muszę poradzić sobie za każdym razem, kiedy proszę Pana żeby mnie dotknął...

Wracając jednak do słowa bezpieczeństwa.

Wczorajszego wieczoru, po kilkunastominutowej kłótni wewnątrz mojej własnej, niezdecydowanej głowy poprosiłam, by Pan zrobił ze mną co chce...

P: Chcesz dojść?

<Pokiwałam głową - w takich sytuacjach nie jestem zbyt rozmowna>

P: A zasłużyłaś?
J: To tylko Ty możesz ocenić.

<Łatwiej powiedzieć tak, niż stwierdzić że nie zrobiło się nic, żeby zasłużyć.>

P: Nie zrobiłaś niczego, żeby sobie zasłużyć na przyjemność, to dlaczego miałbym Ci pozwolić?
J: Bo chcę.
P: A jeśli większą przyjemność sprawi mi jeśli nie dojdziesz, to nadal tego chcesz?

<Znów podwójne kiwnięcie>

P: Egoistyczną suka. Twoja zachcianka jest czysto egoistyczna, prawda?

<Chwila zastanowienia - to zdecydowanie brzmi jak pytanie podchwytliwe. Policzek. Zbyt długo zwlekałam z odpowiedzią :/ Kolejne kiwnięcie głową>

P: Teraz Cię wychłoszczę. Wolisz mieć opuszczone czy podniesione nogi?
J: Opuszczone.
P: To podnieś.

<Nosz k... Gdzieś z tyłu głowy przemknęło mi, że dawniej przyjęłabym to z wdzięcznością, bo Pan chce sprawić mi ból i tym sposobem sprawiam mu większą przyjemność. Teraz... Teraz po prostu chciałam usłyszeć odpowiedź zgodną z tym czego chciałam ja. >

I tak to trwało. W nieskończoność. Pan zadawał mi kolejne pytania (a osoby, które czytają mojego bloga dłużej, wiedzą jak bardzo "kocham" dyskusje w takich sytuacjach). Każda odpowiedź, na którą Pan musiał zbyt długo czekać poprzedzona była siarczystym policzkiem. Lub kilkoma. Przez cały ten czas byłam nie tylko roztrzęsiona ale również na granicy łez. Wiedziałam jakich odpowiedzi oczekuje ode mnie E. Tyle tylko, że rzeczywistość znacznie odbiegała od tego, jaka być powinna. Każde moje uczucie i każda odpowiedź była z mojej strony czysto egoistyczna. Nie zostało we mnie nic z chęci zadowolenia mojego Właściciela, ani ze stawiania jego potrzeb ponad moimi. Chciałam dojść, po najmniejszej linii oporu, bez względu na to, czego chciał ode mnie mój Pan i jakie były jego oczekiwania...

Kiedy w końcu uzyskałam to czego chciałam, Pan kazał mi się zamknąć i oświadczył mi, że zamierza doprowadzić mnie do orgazmu po raz drugi. Zupełnie nie po mojej myśli. Miał być koniec, mieliśmy się przytulić i porozmawiać o tym co właśnie się stało.

P: Nie chcę usłyszeć nawet najmniejszego jęku.

Pan zdecydował się użyć magic wand(a? Czy tylko mnie ta nazwa wydaje się debilna do granic? "Magiczna różdżka" wcale nie brzmi lepiej ;/). Wiedziałam zatem, że nie potrwa to długo, ale przede wszystkim jasnym było, że za żadne skarby nie utrzymam języka za zębami... Gdy oczekiwany wrzask ujrzał światło dzienne, emocje puściły i zaczęłam głośno płakać.

P: Czemu płaczesz?
J: Bo boję się konsekwencji.
P: Nie dlatego, że byłaś nieposłuszna?
J: Nie...
P: Wiesz, że byłaś nieposłuszna i wiesz, że zostaniesz za to ukarana, prawda?

Słysząc to, dotarłam do mojej granicy. Wypowiedziałam moje słowo bezpieczeństwa pomiędzy jednym szlochem a drugim. Pan mnie rozwiązał i po upewnieniu się, że fizycznie i emocjonalnie jest wszystko ok, zapytał

P: Czemu użyłaś swojego słowa?
J: Bo nie byłam w stanie znieść więcej.
P: Fizycznie czy emocjonalnie?
J: Emocjonalnie.

Po chwili ciszy zapytałam:

J: Jesteś mną rozczarowany?
P: Bo użyłaś słowa?
J: Nie, ze względu na moją postawę.
P: A Ty jesteś rozczarowana swoją postawą?
J: Ostatnio masz brzydki zwyczaj odpowiadania pytaniem na pytanie :> Tak... Chyba tak... Nie wiele zostało z tego, co było kiedyś...
P: Nie. Nie jestem rozczarowany, bo nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem. Obserwuję Cię i wiem z jakich pobudek postępujesz w ten a nie inny sposób.



I tak oto po raz "pierwszy" użyłam mojego słowa. Stosunkowo niedługo po tym, jak uznałam że już go nie potrzebuję. 

wtorek, 25 sierpnia 2015

Czy obroża nadal emocjonalna?

Długo nie pisałam, bo... No bo nie bardzo miałam o czym pisać (tak jakbym teraz miała). Niby jestem posłuszna, niby robię co mi się mówi, tylko... No właśnie, tylko kompletnie tego nie czuję. A ponieważ tak jest, to nie wynika z tego nic szczególnie wartego opisania.

Zaszło to na tyle daleko, że odbyliśmy z Panem rozmowę pod tytułem "czy aby na pewno chcemy tej
dominacji w naszym związku".

Rozmowa była długa i nieszczególnie przyjemna, ale przyniosła wnioski. Tak, chcemy klimatu i chcemy dominacji. Oboje chcemy. Teraz pozostaje tylko pytanie co zrobić, żebym jednak poczuła to coś, co powoduje że uległa jest uległa, a nie robotem wykonującym polecenia.

Póki co, zasady nie zmieniają się ani o milimetr. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko być nadal robotycznie posłuszną, a w międzyczasie podejmować usilne próby odzyskania pompatycznie-patetycznego uczucia uległości i przynależności.

Jeden z blogów, które znajdują się w ramce z linkami, jest pisany przez uległego mężczyznę będącego w związku klimatycznym ze swoją żoną. Jednym z głównych motywów przewijających się przez jego posty, to chroniczny brak zaspokojenia. O ile dobrze zrozumiałam, to jeśli już otrzymuje orgazm, to jest on "zepsuty" (a to i tak wydarza się tylko kilka razy do ROKU), ale przeważnie cała przyjemność jaką otrzymuje sprowadza się do stopniowego upuszczania nasienia, bez orgazmu jako takiego.

Autor bloga wydaje się być wyjątkowo zadowolony z takiego stanu rzeczy. Daje mu to poczucie uległości i przynależności i pomimo momentów frustracji nigdy by z tego nie zrezygnował. Rozumiem, że może się tak czuć. Serio. Nie zmienia to jednak faktu, że ilekroć czytam jego bloga ogarnia mnie uczucia złości w stosunku do jego żony i współczucie dla niego samego.

piątek, 31 lipca 2015

Test

Wykonałam test, którego wyniki na swoim blogu zamieściła melisa

Moje wyniki są następujące:

== Results from http://bdsmtest.org/ ==
98% Bondage receiver
94% Submissive
77% Slave
68% Brat <o to to, właśnie to :D>
64% Masochist
58% Primal (Prey)
50% Experimentalist
40% Pet
38% Vanilla
25% Degradation receiver
14% girl/boy
8% Sadist
8% Exhibitionist
5% Non-monogamist
5% Owner
4% Voyeur
3% Master/Mistress
2% All-Rounder
1% Switch
0% Daddy/Mommy
0% Primal (Hunter)
0% Brat tamer
0% Ageplayer
0% Degradation giver
0% Bondage giver
0% Dominant

EDIT: Dodam tylko, że nie widzę szczególnego związku wyników tej ankiety z rzeczywistością ;P

czwartek, 11 czerwca 2015

O zwracaniu się z szacunkiem

Po ostatnim "temat skończony" i przypadkowym "zamknij się", Pan zażyczył sobie postu o tym, co oznacza "zwracanie się z szacunkiem" w układzie takim jak nasz.

Wcale nie jest mi to na rękę, bo wiem że poglądy mamy w tej kwestii skrajnie inne. Władziec najlepiej czułby się, gdybym każda moja odpowiedź zawierała "Panie" i to okraszone pokornie spuszczonym wzrokiem. Ja kocham przepychanki słowne, kocham uszczypliwości i bardzo często nie przebieram w słowach i nijak mi do tego nie pasuje "tak Panie, dobrze Panie, jak sobie życzysz Panie". Nie mówiąc już o tym, że uwielbiam czuć zaciśniętą na gardle dłoń, gdy powiem o dwa słowa za dużo.

Pan chciał długiego tekstu... Tyle, że nie bardzo wiem co powiedzieć w tym temacie. O wiem!

Parom "na godziny" jest łatwiej - sprawa jest prosta. Jesteśmy w sypialni/pokoju, On jest moim Panem, ja jestem Jego Suką. Nie ma misiów, tygrysków, słodziaków ani pysiaczków tylko Pan i uległa. W relacji 24/7, gdzie w grę wchodzą uczucia i wspólne życie, to nie takie proste.

Odkąd moje piękne oczka ujrzały zacny termin "relacja 24/7" utożsamiałam taki oficjalny sposób zwracania się z wprowadzaniem dystansu, na który nie ma miejsca w związku. Kolejny z powodów, dla których odrzucałam podporządkowanie w takim wymiarze.

Z jednej strony początkowo osiąga się w ten sposób zamierzony cel. Trudno podniesionym głosem wywalić: "Ale pieprzysz farmazony, Panie!". Raz: chyba by mi to przez gardło nie przeszło, a dwa: jedyne co takie słowa mogłyby przynieść to atak śmiechu. Jestem skłonna stwierdzić, że nie tylko z moich usteczek :)

Z drugiej strony... Po pewnym czasie przyzwyczajamy się do wszystkiego. Pierwsze "kocham" jest magiczne. Setne, budzi uśmiech. Tysięczne? Bierzemy za pewnik. Wiele pracy wymaga, by każdorazowe "kocham" było tak samo ważne jak to numer dwa, numer siedemdziesiąt i numer czterdzieści tysięcy osiemdziesiąt pięć. Czy niewiasta, która do swego Właściciela od zawsze zwraca się per "Panie" będzie czerpać z tego słowa tak samo silny hamulec po dwudziestu latach co za pierwszym razem? Według mnie, po dłuższym czasie będzie to takie samo słowo jak każde inne, tyle że nie ulegające zdrobnieniom. Bo co powiedzieć? Pańciu :D?

Oczywiście, kwestia "zwracania się z szacunkiem" to nie tylko tytułowanie. Przecież nie przystoi obrzucić Pana bezczelnym "ale z Ciebie dupek", nawet jeśli tylko w żartach. Dodanie na końcu "Panie" chyba sprawy nie załatwi. Tak sądzę.

Co zatem można powiedzieć? Co jeszcze przystoi, a co już nie?

Zawsze uważałam, że związek i przyjaźń to miejsca, gdzie można powiedzieć wszystko. Gdzie nie trzeba się zastanawiać nad tym czy jest się poprawnym politycznie, wystarczająco uprzejmym i czy wsadziło się odpowiednio ilość "przepraszam, proszę i dziękuję" w odpowiednie dziury. Tak długo jak swoimi słowami nie krzywdzę, wszystko jest ok.

Nie uważam, żebym szanowała mojego Pana mniej, bo powiedziałam mu że ma się zamknąć. Nie uważam również, że poziom mojego szacunku zmieniłby się, gdybym zamieniła to na "możesz na chwilę przestać mówić mój wspaniały Panie?".

Nie widzę siebie dodającej do każdego zdania "Panie". Nie widzę również siebie rezygnującej z nazwania Pana "ciaptokiem", gdy coś rozleje (najlepiej na siebie, wtedy można jeszcze parę innych złośliwości dorzucić).

sobota, 6 czerwca 2015

Temat skończony

Zignorowałam polecenie Pana zwykłym "temat skończony", bo uznałam, że moja decyzja jest... No właśnie... Lepsza? Mądrzejsza? Prawda jest chyba taka, że po prostu "moja".

Że co zrobiłaś?!
Jakby tego było mało zapytana dlaczego to zrobiłam, na poczekaniu wymyśliłam: "testowałam Cię". Dopiero jakąś godzinę później przyznałam się do prawdziwych pobudek: do tego że powiedziałam tak, bo poczułam, że chcę postawić na swoim, że mogę, że mam takie prawo.

Może by mnie to nie ruszało gdybym znała przyczynę, gdybym wiedziała dlaczego tak się czuję i dlaczego tak postępuje - ale nie wiem. I to mnie martwi.

Chociaż tyle, że seksu ostatnio nie brakuje. Sądząc po tym, jak obolała jestem to rzekłabym, że nawet wyrabiamy normę ;)

czwartek, 4 czerwca 2015

Kobieca logika

Wszystkich, którzy na samą myśl o seksie w czasie miesiączki mówią "bleeh" uprzedzam, że dziś będzie właśnie o tym - przynajmniej pośrednio :-)

Szatańskim wynalazkiem jest miesiączka. A może to moje skrzywienie zwyczajnie?

W momencie kiedy zaczyna mnie boleć brzuch i piersi do tego stopnia, że nawet głaskanie jest bolesne, zaczynam mieć ochotę na seks. I to nie byle jaką ochotę. Ochotę przez dupne "O" ! 

Tyle tylko, że w tym konkretnym punkcie cyklu jakikolwiek kontakt graniczy z cudem. Nie dość, że irytują mnie nawet cząsteczki powietrza wokół mojej własnej twarzy to jeszcze boli mnie dosłownie wszystko i nic nie pomaga tłumaczenie, że przecież masochizm, że jak boli to dobrze czy co tam jeszcze...

Innymi słowy kobieca logika: "Dotykaj mnie, błagam! Ale nie dotykaj mnie przecież, bo teraz jestem zła, a teraz mnie nie dotykaj bo boli! No czemu mnie nie dotykasz?! Ty mnie na pewno już w ogóle nie kochasz!!" 

Tia... I tak co miesiąc...

Bezpośrednim następstwem tego szaleństwa jest wyczekiwanie na koniec okresu. Tym razem dupne jest "W" na początku "wyczekiwania". Nie pozbawione zresztą takich dyskusji:

P: Skończył Ci się już okres?
J: Prawie, jeszcze tylko malutka końcóweczka.
P: Hmm, od dłuższego czasu już nie wierzę w te Twoje "końcóweczki", wiesz o tym, prawda?

No kurde wiem!!

Dzisiaj jednak przechytrzyłam system i "wzięłam" Pana z zaskoczenia, jak jeszcze przysypiał o poranku. Tym sposobem uniknęliśmy rozmowy o "końcach" i "prawie". Wilk syty i owca cała. Przynajmniej na razie cała, bo kiedy zwlekałam się z łóżka gnając robić Panu śniadanie usłyszałam:

P: Okres Ci się tak szybko skończył :>?
J: No... Prawie :>

Jest taki rodzaj spojrzenia, które pomimo tego że nie zawiera dodatkowego przekazu werbalnego to ewidentnie jest groźbą.

J: No ale przecież o nic nie pytałeś! Chyba nie czujesz się oszukany :>?

Tak wiem, zero instynktu samozachowawczego. ZE-RO.

P: Dostaniesz w dupsko ;>

Biorąc pod uwagę porę, to nie jestem pewna czy to groźba czy obietnica ;)

wtorek, 2 czerwca 2015

"Jedno zajebiście ale to zajebiście ważne pytanie"

Wpadłam na ten wpis i... Zaciekawił mnie prawdziwie!

KLIK

Z tegoż linka:

Every woman who is aroused by submission is also aroused by an alpha male who can tame her. These women aren’t looking for a husband in the bedroom who will make them feel safe and loved. They already have that in their relationship. These women are looking for a man who is strong enough to conquer them.

Oczywiście cytat jest częścią większej całości i ogólne wnioski są nieco inne niż to, co można wyciągnąć z tego urywka, jednak sam ten fragment po raz kolejny budzi przemyślenia rzucające cień wątpliwości na sprawę BDSM 24/7, niewolnictwa, podporządkowania w każdym wymiarze przez cały czas.

Żyjąc w takiej relacji od przeszło 5 lat (z mniejszymi lub większymi przerwami) powinnam sobie w końcu dać siana z takimi rozważaniami, a jednak...

Bez względu na to, jak cukierkowo wiele relacji opisywanych jest w internetach, życie cukierkowe nie jest. Raz jest lepiej, raz gorzej - raz ma się ochotę pieprznąć wszystkim i po prostu potuptać pod kocuś, przytulić się z podusią i pokazać wszystkim naokoło środkowy paluch; innym razem, jedyne o czym się marzy to klęczeć przed Panem i całować jego stopy. Konkurs wygrywa się, gdy nastroje obydwojga partnerów zbiegają się w czasie.

To sprowadza mnie z powrotem do przytoczonego fragmentu: tame, conquer. 

Obrazek opisany
"You can't tame my
monkey style" - cokolwiek
autor miał na myśli. 
Okazywanie siły i dominacji przez cały czas nie należy do prostych. Nie ma ludzi doskonałych, nie ma takich którzy dopisują w każdym aspekcie życia, ani takich którzy nie popełniają błędów ani zaniedbań. Nie każdą bitwę da się zwyciężyć. Nawet udomowiony kiciuś potrafi podrapać.

Ktoś kiedyś powiedział, że pomiędzy uległą a dominem nie ma miejsca na bitwy, a jedyne co ma racje bytu to świadome oddanie się i posłuszeństwo z wyboru. Moje posłuszeństwo nigdy nie było posłuszeństwem z wyboru, nigdy nie mówiłam "tak Panie, nie Panie, dobrze Panie" dlatego, że x lat temu powiedziałam "będę Twoja". Cała nasza relacja opiera się na jednej wielkiej wojnie o dominację. Jeśli w danym momencie nie czuję się przez Pana "oswojona", to sięgam po każdy możliwy środek, który pomoże mi postawić na swoim. *** (Przyznaję że ostatnimi czasy wygląda to nieco inaczej, ale o tym innym razem.) ***

W ostatecznym rozrachunku i tak zawsze lądujemy w tym samym punkcie. A raczej ja ląduję - na kolanach, przed Panem. To, co potrzebne mi do dalszego posłuszeństwa, to wiedzieć, że właśnie w tym miejscu skończy się moja rebelia bez względu na to jak mocno będę gryźć i drapać.

Warto jednak puścić w eter "jedno zajebiście ale to zajebiście ważne pytanie": 

Czy da się zwyciężać za każdym razem, za każdą próbą? 

czwartek, 28 maja 2015

Nic mądrego

Nie dalej niż kilka dni temu zaczęłam kroić wpis o tym, jak to się dobrze klimatycznie u nas dzieje, jak to więcej jest przejawów (tych bardziej namacalnych) i w ogóle tęcza, jednorożce i cukierkowe gówno.

Taki miał być ten wpis właśnie!

Minęło kilka dni, wróciłam do mojego wpisu i... Jakoś mina mi zrzedła. Odechciało mi się pisać taki wpis. Czy to pod wpływem PMSu, czy pod wpływem braku wiary w to, że podołam zadaniom jakie stawia przede mną życie - nie wiem, ale jakoś tak mi... Mniej optymistycznie niż zwykle :D?

I na tym chyba zakończę, bo zdaję się nic mądrego do powiedzenia to nie mam.

Nie mam również pomysłu na obrazek, a że obiecałam że będę wstawiać, to zamiast obrazka linkuję do filmiku ni w ząb nie związane ani z tematyką bloga, ani tym bardziej z tym wpisem (jakby ten wpis w ogóle miał jakąkolwiek tematykę):


sobota, 9 maja 2015

Trzy sprawy

Informacja numer jeden: jestem po prostu beznadziejna.

Słowem wyjaśnienia: do działania motywują mnie wyłącznie zwycięstwa i sukcesy. Jakiś czas temu Pan stwierdził, że nie będzie mnie rozliczał z tego czy ćwiczę, ile ćwiczę i co jem tylko z tego ile spadam z wagi. W międzyczasie oberwałam karą w łeb, w związku z czym Pan kontrolował wszystko co jem - nie było podstawy do karania pomimo tego, że waga nie spadała, a nawet ciut rosła (co skutecznie - i zgodnie z prawdą - udało mi się zwalić na okres).

Nigdy nie dawałam sobie taryfy ulgowej bez względu na to czy był ku temu powód czy nie - jeśli zaplanowałam, że to czy tamto ma być zrobione, a nie było -  ZAWSZE była to moja wina i zawsze przynosiło to prosty wniosek: jesteś do dupy, nie ma sensu się starać i tak nic nie osiągniesz.

I tym razem było nie inaczej. Kiedy w końcu wszystko co miało przestać cieknąć (ciec :D?) przestało i okazało się, że waga jednak trochę spadła (niewiele bo niewiele, ale jednak) zdałam sobie sprawę jak moje zniechęcenie wpływało na jakość moich ćwiczeń. Nie ma efektów => nie ma starań.

Informacja numer dwa: panowanie nade mną to potworna harówka.

Słowem wyjaśnienia: gdybym sama miała mieć nad sobą władzę, to nie jestem przekonana czy dałabym radę. Im więcej mam nad sobą kontroli tym bardziej się buntuję i szukam drogi ucieczki. Im mniej mam nad sobą kontroli tym staję się bardziej niezależna i dominująca. Oprócz tego, bez dominacji i bez poczucia przynależności jestem okropnie nieszczęśliwa. Zdominowana? Źle! Niezdominowana? Jeszcze gorzej... Z tymi babami...

Informacja (pytanie?) numer trzy (powiązane z numerem dwa): czy aby na pewno chcemy tego samego?

Słowem wyjaśnienia: czasem zastanawiam się, na ile ja i mój Pan chcemy tego samego od relacji. Jest to o tyle trudne, że ciężko porównać dwa elementy, jeśli jeden z nich jest zupełnie nie sprecyzowany. Nie mam pojęcia czego chciałabym od relacji.

Teoretycznie, w mojej wyobraźni, im mniej mam kontroli nad sytuacją, im mniej uwzględniana jest moja opinia, tym bardziej czuję się na swoim miejscu. Co ciekawe, moje przemyślenia rzadko dotyczą sfery seksualnej - przeważnie rozważam codzienne sytuacje, w których pokornie, ze spuszczonym wzrokiem podążam za każdym krokiem Pana czekając na najdrobniejsze jego skinienie. Rzeczywistość natomiast ma z moimi fantazjami tyle wspólnego, co świnka morska z morzem. Próbując sobie wyobrazić realną mnie w takiej sytuacji, widzę naburmuszone, obrażone dziecko, które miota pod nosem złośliwe komentarze i nawet przez myśl mu nie przejdzie, że gdyby sytuacja wyglądała inaczej byłoby głęboko nieszczęśliwe. Przynajmniej psychicznie/emocjonalnie źle na to reaguję, bo fizycznie reaguję prawidłowo a nawet rzekłabym, że lepiej niż prawidłowo. O braku połączenia mózgu z pochwą już kiedyś zresztą pisałam ;) Podsumowując: chcę i nie chcę jednocześnie - typowo po babsku.

Pan natomiast chyba nigdy nie był zwolennikiem tak skrajnego typu relacji. BDSM miał dla niego wymiar głównie fizyczny, choć władza sama w sobie dawała mu ogromną satysfakcję. Władza o podłożu głównie seksualnym, oparta o respekt i odrobinę pozytywnego lęku i napięcia. Choć nie tylko, bo również pewien motywator dla obydwu stron. Coś co powoduje, że nie można sobie powiedzieć "walić to wszystko, dziś mam wyrąbane". Choć Pan twierdzi inaczej, wydaje mi się (patrz poprzedni akapit i moje zosio-samosiostwo), że nigdy nie chciał tak dużej władzy, jaką ja usiłuję mu wcisnąć.

piątek, 10 kwietnia 2015

Ciekawostka z internetów - o nierówności kobiet i mężczyzn

Nie jestem fanką feminizmu - przynajmniej nie tego mainstreamowego. Ba! Uważam, że "tradycyjna" forma budowania rodzin jednak sprawdzała się najlepiej, o czym kilkukrotnie już wspominałam.

Natrafiłam zatem na artykuł:

KLIK

No i nie wiem. Może przeczytać jeszcze raz? Ogólnie się zgadzam, ale tak jakoś...

Przynajmniej z komentarzami nie miałam problemu -  na ich temat zdecydowanie wiem co sądzę :P

środa, 8 kwietnia 2015

Może jutro będzie lepiej

Chyba po raz pierwszy odkąd piszę bloga jest coś, czego nie chcę napisać ze względu na Pana.

Zawsze krzywym okiem patrzyłam na osoby, których Właściciele nie mieli dostępu do ich blogów. Mało mi para uszami z napuszenia nie szła: "cóż to za relacja jak uległa przed Panem ma tajemnice?!". A tu tymczasem nie pozostaje mi nic innego jak tylko stwierdzić, że istnieją rzeczy, które ja sama wolałabym ukryć przed pańskim wzrokiem.

Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że nie są to rzeczy, których Władziec nie wie. Wie - myślę, że nawet za dobrze.

W czym zatem problem?

Czasem po prostu jest wygodniej jeśli wiedza nie kłuje po oczach, a na odchodne nie kopie w dupę.

Sporo się ostatnio dzieje. Niestety dzieją się rzeczy, które absorbują nas głównie emocjonalnie, co skutkuje chronicznym zniechęceniem, zmęczeniem i ogólnym "całujcie mnie wszyscy w dupę".

Także - jest jak jest. Może jutro będzie lepiej.

Ostatnimi czasy zauważam dziwne powiązania w moim ciele. Chęć zmobilizowania się do ćwiczeń powoduje u mnie ból głowy. Dla własnego bezpieczeństwa nawet nie podejmuję prób wykonywania ćwiczeń właściwych - kto wie jak mogłoby się to skończyć!

poniedziałek, 30 marca 2015

Niesprawiedliwie...

Poczułam się potraktowana niesprawiedliwie.

Ostatni tydzień był dla mnie dość ciężki. Mam ogromne problemy z mobilizacją do czegokolwiek i szczerze powiedziawszy nie do końca nawet widzę w swoich działaniach sens. Tym bardziej byłam z siebie dumna, że niemalże wszystkie z nałożonych na mnie obowiązków zostały wykonane z mniejszym lub większym skutkiem i tylko jeden mały element zostawiłam na ostatnią chwilę i przez błąd w komunikacji (lub zgodnie z wersją Pana - dziury w pamięci) nie zdążyłam.

Bez względu na to, jak dobre miałam wytłumaczenie kara należała mi się jak psu buda. Bez względu na starania, zadania nie zostały wykonane, a każda decyzja niesie za sobą konsekwencje.

Nie sama kara jednak okazała się problematyczna, a jej wymiar.

Od dłuższego czasu nie płakałam podczas kary (a może tylko nie pamiętam?). A jeśli już płakałam,to nie z bólu, a z emocji, z żalu. Do wczoraj*. Zostałam ukarana na tyle dotkliwie, że przez dłuższy czas nie mogłam opanować mojego własnego, prywatnego ciała, a łzy po prostu kapały mi z oczu, bez względu na to jak bardzo starałam się nie płakać. Nie pamiętam również kiedy ostatnio skóra bolała mnie przez dłuższy czas po zakończeniu kary... Co prawda tylko w jednym miejscu, ale za to ile dramatyzmu to dodaje!

Kiedy już tęsknota wzięła górę i schowałam dumę do kieszeni skracając dystans między nami, zakomunikowałam Panu jak się poczułam.

- Cieszę się, że się starałaś, ale w ostatecznym rozrachunku nie zrobiłaś tego, co do Ciebie należało. Nie Tobie oceniać czy kara była sprawiedliwa czy nie.

Gdzieś głęboko w środku wiem, że ma rację. Wiem, że mógłby mnie ukarać za każde najdrobniejsze nawet wykroczenie tak dotkliwie, jak gdybym nie wykonała moich obowiązków wcale. Wiem to wszystko, a jednak gdzieś w środku jest mały wredny chochlik, który zawsze wszystko wie najlepiej - a już na pewno, jeśli w grę wchodzi sprawiedliwość pańskich decyzji.

Temat na razie zostaje otwarty... Może coś mi się poukłada pod kopułką. Samo. Bez niczyjej pomocy.

* A konkretniej do soboty ;)

sobota, 28 marca 2015

Eh z tymi babami

Kilka dni temu, napisano do mnie takie słowa:

Wszystko co masz, masz od swojego Pana - nawet imię... i wszystko może Ci być odebrane... Ale to nie znaczy ze jesteś nikim... (...) To Twój Pan wyznacza wszystkie normy w Twoim życiu i Twoje granice... W zależności od podejścia Twoja obroża może być lekka jak piórko lub ciężka jak głaz... Pamiętaj - nie masz żadnych PRAW... Ale Twój Pan może Ci dać daleko idące PRZYWILEJE...

Kiedy je (te słowa) przeczytałam, dałam sobie moment na zastanowienie, po czym przeszłam nad nimi do porządku dziennego. Zaczynam powoli przyzwyczajać się do tego, że zawsze kiedy uznaję za słuszne odrzucić od siebie niepokojącą myśl, rzeczywistość (czyt. Władziec) sprawia, że muszę powrócić myślami do problemu, do którego powracać zdecydowanie nie chcę (no w końcu po to się przechodzi nad czymś do porządku dziennego, tak czy nie?!).

Dwa dni później o poranku, kiedy moje oczy nadal odmawiały mi posłuszeństwa, Pan uznał za stosowane sprawić mi przyjemność. Wywalającą z butów wręcz przyjemność. Leżąc ledwo żywa, odwrócona do Władźca plecami nagle słyszę:

- Lubię jak reagujesz, kiedy zbliżam dłonie do Twoich sutków zaraz po orgazmie.

Z moich ust wyrwał się jęk przerażenia.

- O właśnie o tej reakcji mówię. Dobrze wiesz co teraz będzie...

Bawiąc się moim ciałem Pan dodał:

- Czujesz to, co chcę żebyś czuła. To, że przez większość czasu jest ci przyjemnie jest Twoim przywilejem, który w każdej chwili mogę Ci odebrać. Odczuwasz przyjemność, bo JA chcę żeby było Ci przyjemnie, bo lubię patrzeć na Twoją rozkosz.

Gdzieś już to słyszałam...

Kolejne dwa dni zajęło mi przetworzenie przyjętych informacji.


- Nie daje mi spokoju co powiedziałeś w sobotę. To o przywileju.
- Tak też myślałem. Powiedziałem tak, ale tak przecież jest od dawna, tylko nikt głośno tego nie powiedział. Czemu nie daje Ci to spokoju?
- Nie wiem...
- Ale masz świadomość, że od dawna tak było?
- Nie...
- A widzisz to teraz?
- Nie.

Na miejscu Pana stwierdziłabym, że "facepalm" to tutaj zbyt duże niedopowiedzenie. Tutaj nastąpiła cała wyliczanka tego, co nie zależy ode mnie.

- Wiem, że w teorii tak to wygląda. Ja po prostu czuję się uwzględniona i postrzegam ten "przywilej" jako coś co jest normą. I chyba przeraża mnie perspektywa tego, że moją normą nie jest to, co w tej chwili za normę postrzegam...

No i tak to ze mną jest. Nie można klęczek przed Panem, to najchętniej by z kolan nie wstawała; wróciła do domu - dupa blada, uległość uleciała. Leje się po nogach jak czyta o bezwzględnym podporządkowaniu, o bycie własnością w pełnym tego słowa znaczeniu; ale w życiu to już nie jest w stanie zaakceptować. Eh z tymi babami...

sobota, 14 marca 2015

O niespożytkowanej uległości i niepasowaniu.

Nie lubię wizyt w domu rodzinnym.

Nie dość, że droga jest okropnie długa i męcząca, rzeczy do załatwienia od groma to jeszcze ja nie jestem do końca normalna. Tzn. to nie tak, że nie lubię się widzieć z bliskimi, bo to akurat jest bardzo ważne. Nie lubię tego z czym się to wiąże.

Nie należę do uległych, które by po całych dniach klęczały przed swoim Panem. Nienawidzę rytuałów i nienawidzę patosu. Lubię powagę, ale taką która wynika z konkretnej sytuacji, a nie z samego klimatu.

I co? Od wyjścia z domu mam w sobie taką ilość uległości, że nawet tęsknie za znienawidzonymi rytuałami. Najchętniej nie wstawałabym z kolan (tak tak, wiem jak to brzmi :P) i nawet kiedy Pan "delikatnie" zwrócił mi uwagę na to, że znów zapomniałam o pigule, nie wywracałam oczami i czerpałam garściami z tego, co działo się w mojej głowie.

Najwyraźniej trzeba mnie częściej wywozić z domu :D

Temat drugi.

Coraz częściej mam wrażenie, że zupełnie nie wpisuję się w społeczności BDSMowe. Może wynika to z opinii z jakimi się spotykam, a może większość tej społeczności ma w tym temacie wspólny pogląd? Nie wiem. Patrząc na różnego rodzaju dyskusje i przemyślenia, dochodzę do wniosku, że króluje podejście: "domin jest dla Uległej".
Ja od zawsze widziałam uległą jako zabawkę w rękach faceta. Silny, niezależny chłop, który wie czego chce i potrafi to osiągnąć bez względu na to, jakiej metody to wymaga. Uległa kobieta, która lubi być zabawką w czyichś rękach i właśnie z tego czerpie przyjemność. Im mniej ma kontroli tym lepiej. Im bardziej on robi to, na co ON ma ochotę, tym lepiej. To, że jest jej dobrze i jest traktowana jak księżniczka wokół której wszystko się kręci nie jest tym, co należy jej się jak psu buda, tylko wyrazem jego dobrej woli, który może zniknąć tak szybko jak się pojawił. Bo to ona ma służyć jemu, a nie on jej. Tylko wymiar takiej relacji jest różny.

Czytając jednak rozważania różnych osób (czy to na blogach, czy to na FLu) dochodzę do wniosku, że w dzisiejszym BDSM wygląda to trochę inaczej. On silny facet, który spełnia potrzeby i zachcianki niewiasty jednocześnie tak kombinując, żeby uległa nie miała poczucia, że ma władzę. Dba o nią, troszczy się ale broń Boże, żeby jakąś decyzję za nią podjął, bo przecież ona z własnej woli powinna postępować tak jak on by sugerował, no chyba że jednak woli postąpić tak jak sama chce, to on ma obowiązek to zaakceptować, bo przecież ona jest niezależna.

I choć wiem, że mnie samej coraz bliżej światopoglądowo do GL, to jednak nawet z moim poglądem na BDSM nie wpisuję się w panujący trend. Kiedy zaczynałam interesować się tematem, uległa była tym, czym dzisiaj nazywa się niewolnicę.

Może wpływa na to fakt, że pokolenie ludzi w moim wieku i troszeczkę starszych wyznaje kult "ja" (ja jestem najważniejsza, mnie się należy etc.), a może to kwestia tego, że BDSM staje się popularne i "modne". Po-greyowe uległe usilnie szukające księcia, który da im klapsa w łóżku i cała reszta towarzystwa, które ponad wszystko stawia sobie niezależność, nawet jeśli mówimy o oddaniu władzy nad sobą drugiemu człowiekowi.

Jaka by nie była przyczyna tego zjawiska to wpływa ono na środowisko do którego pasuję coraz mniej i mniej.

środa, 4 marca 2015

"Club Shadowlands" oraz pewne wiadomość

Dla osób, które nie czytały jeszcze książki a zamierzają: post zawiera "spoiler".

"Club Shadowlands", powieść Cherise Sinclair jak można zobaczyć na okładce. Książka opowiada historię młodej, mocno zakompleksionej księgowej, która dzięki hollywoodzkim wręcz zbiegom okoliczności w środku nocy, bez możliwości ucieczki trafia do bliżej niesprecyzowanego domu. Otoczony aurą dominacji mężczyzna informuje ją, że trafiła do klubu i może przyłączyć się do zabawy lub do rana przeczekać spokojnie w odosobnionym pomieszczeniu. Zmęczona i zmarznięta, marząc o drinku i ciepłej kawie zgadza się dołączyć do bardziej rozrywkowej części budynku. Z ogromnego zmęczenia nie czyta regulaminu o przeczytanie i podpisanie którego prosi ją obsługa klubu (jako warunek wejścia). I gdyby dla kogoś do tej pory było zbyt mało bajkowo, to zaraz potem zaczynają się prawdziwe czary - główna bohaterka korzystając z gościnności właściciela klubu postanawia wziąć prysznic i z ogromnego wyczerpania ze stoickim wręcz spokojem przyjmuje nieoczekiwane pojawienie się gospodarza, który zastając ją nagą i ociekającą wodą wyciera każdy skrawek jej ciała. Akcja zaczyna toczyć się jak burza. Facet robi z nią co chce - zaczynając od pieszczot, przez ukaranie za niewłaściwe zachowanie, na związaniu i seksie kończąc. Trzask prask - dwa spotkania z ogromną ilością seksu w wydaniu początkującej uległej i mamy wielką miłość!

Naiwność tej historii wręcz pali. Co jednak trzeba autorce przyznać w dość ciekawy, a przede wszystkim realny, sposób przedstawia postaci Domina i cech jakimi powinien się odznaczać. Uczucia jakie targają dziewczyną podczas tej przygody wydają się zaskakująco "możliwe". Książka momentami nawet zmusiła mnie do zastanowienia się nad pewnymi aspektami dominacji i uległości - co biorąc pod uwagę fabułę było dużym zaskoczeniem ;)

P.S. Zapomniałam dodać, że czarujący Pan i Władca, właściciel klubu i przyszły kochanek głównej bohaterki czuje emocje innych ludzi przez co nie tylko jest szefem tego całego businessu ale też guru dla wszystkich uczestników imprezy i najlepszym ze wszystkich Dominów  - ot taka nadprzyrodzona zdolność dodająca smaczku całości :P

Wiadomość przesłana dzisiaj Panu i Władcy:

Wiesz co.. Doszłam do tego, że podniecenie osiągam nie przez fizyczność a przez umysł... Jeżeli chcesz panować nad moim ciałem i mieć je kiedy chcesz, musisz stale utrzymywać mnie w poczuciu uległości, bo to właśnie ono rodzi największe "emocje". (...) Zwróć uwagę, że najmocniej na Ciebie reaguję nie wtedy kiedy mnie bijesz, ale wtedy gdy przejmujesz nade mną pełną kontrolę. 

Cytat odrobinę sparafrazowałam, żeby był przynajmniej częściowo zrozumiały dla kogokolwiek ;). 

sobota, 28 lutego 2015

Przemyślenia bez wniosków

Pokusiłam się o przetłumaczenie kolejnego interesującego dla mnie fragmentu z serii książek Johna Normana. Tytułem wstępu: Elizabeth została przeniesiona z Ziemi na planetę Gor, gdzie wbrew swej woli stała się niewolnicą. Wskutek splotu wydarzeń została podarowana Tarlowi (głównemu bohaterowi) jako nagroda za zasługi. Elizabeth upiera się co do siły swego charakteru, własnej niezależności i faktu, że wewnętrznie nigdy niewolnicą nie zostanie. Między bohaterami wywiązuje się rozmowa, skutkująca zakładem, który ostatecznie wygrywa Tarl. Zamieszczony fragment jest jednym z etapów "wygrywania" :)

"- Proszę... - poprosiła ponownie - puść mnie. 

Uśmiechnąłem się do siebie. 

- Bądź cicho, Niewolnico. 

Elizabeth Cardwell westchnęła ponownie wywołując mój uśmiech. 

- Więc jesteś ode mnie silniejszy. - zadrwiła - To nic nie znaczy! 

Kiedy to powiedziała, zacząłem całować wewnętrzną stronę jej stopy i zmierzać w kierunku kostki. Elizabeth zareagowała natychmiastowym drżeniem. 

- Puść mnie! 

Ale ja jedynie kontynuowałem pieszczotę. Przytrzymując dziewczynę, przesuwałem usta w stronę tylnej części jej nogi. Nisko, tam gdzie łączy się ze stopą, tuż obok zapięcia obręczy na kostkę. 

- Prawdziwy mężczyzna - powiedziała nagle podniesionym głosem - nigdy by się tak nie zachował! Prawdziwy mężczyzna jest delikatny, uprzejmy, czuły, pełen szacunku i nigdy nie przestaje być słodki i troskliwy! Taki właśnie jest prawdziwy mężczyzna! 

Uśmiechem odpowiedziałem na tę próbę obrony tak typową, klasyczną wręcz dla nowoczesnej, nieszczęśliwej, "cywilizowanej" kobiety owładniętej strachem przed ujawnieniem swej 
kobiecości w ramionach mężczyzny; próbującej decydować i orzekać o męskości nie na podstawie natury mężczyzny i jego pragnień w połączeniu z jej naturą jako obiektu tych pragnień; ale na podstawie jej własnych lęków prowadzących do próby stworzenia mężczyzny na nowo według wykreowanego przez nią samą, akceptowalnego obrazu." 
"Nomads of Gor" John Norman

W całym tym fragmencie zainteresował mnie głównie ostatni akapit i sposób w jaki w naszym społeczeństwie powstają definicję "męskości" i "kobiecości". Dziś oburzamy się słysząc "kobieta powinna" albo "rolą mężczyzny jest" (chociaż tutaj reaguje się z dużo mniejszym oburzeniem :D), bo przecież teraz każdy może robić co chce, wyglądać jak chce i tworzyć swoje własne standardy czegokolwiek. Tworzymy w ten sposób kierunek w jakim zmierza społeczne postrzeganie płci. Nie zmierzam tutaj ani do oceny nauk gender ani do oceny jakichkolwiek poglądów. Zmierzam natomiast do zagadnienia, na które natknęłam kilkukrotnie w ostatnim czasie: "męskość wyzwala kobiecość, a kobiecość wyzwala męskość". To z kolei prowadzi do powtarzanego w kółko sloganu: "nie ma uległości bez dominacji, nie ma dominacji bez uległości". Do tej pory postrzegałam te dwa twory jako odrębne, w pewnym sensie od siebie niezależne. Wchodząc jednak w temat głębiej nie jestem już o tym tak mocno przekonana. Patrząc na inne kultury i społeczeństwa czy analizując świat przedstawiony przez autora przytoczonego fragmentu zaczynam zadawać sobie pytania: 

Czy rzeczywiście tak jest? Czy najlepszym dowodem na to nie byłby obraz naszego dzisiejszego społeczeństwa, gdzie mężczyźni zaczynają uskuteczniać pełen makijaż, a kobiety zamieniają spódnicę na bojówki? Czy można ulegać komuś, kto nie dominuje? I czy da się dominować nad kimś kto nie ulega ;p? 

Tym razem jednak odpowiedzi nie będzie :) Może któregoś pięknego dnia odpowiedź wyklaruje się sama :) 

Kilka dni temu otrzymałam od bloggera informację o przyjęciu przez nich nowej polityki. Zakłada ona, że blogerom nie wolno umieszczać na swoich blogach zdjęć o tematyce pornograficznej, erotycznej ani generalnie żadnej golizny, chyba że w celach edukacyjnych, artystycznych lub będącej wartościową społecznie.

Co ciekawe, za stosowne uznano nie usuwać żadnych treści z blogów. Zamiast tego blog delikwenta nie stosującego się do nowo wprowadzonych zasad zostanie przeniesiony w tryb prywatny, tak że jego treść będzie mogła być udostępniona tylko wybranym osobom.

A przynajmniej zostałby przeniesiony w tryb prywatny, gdyż trzy dni po ogłoszeniu tej rewelacji firma wycofała się z nowo wprowadzonych zmian pozostając przy starej polityce, w myśl której na blogach o tematyce dla dorosłych nie można zarabiać. 

Tak tylko gwoli ścisłości: firma nie pokusiła się o poinformowanie użytkowników o powrocie do starych zasad i gdyby nie fakt, że Pan i Władca przez przypadek trafił na to sprostowanie, to pewnie już byłabym na etapie przenoszenia bloga na własną domenę. 

Na szczęście póki co zostaję tu gdzie jestem i mam nadzieję, że jeszcze przez długi czas tak pozostanie. 

piątek, 13 lutego 2015

Upside down

Ostatnio wszystko toczy się swoim własnym tempem. Dzień za dniem wypełnione są szeregiem obowiązków, które ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, wypełniam bez szemrania i ustawicznej walki.

O czym będzie ten post? Jeśli dobrze to ująć to zupełnie o niczym.

Czuję potrzebę przekroczenia granicy. Powiedzenia 'nie' tam, gdzie nie ma już na nie miejsca, ale nie potrafię tego zrobić. Nie ma we mnie złości, która generowała ten rodzaj buntu.

Oczywiście nie wiele zmieniło się w moim zachowaniu - moje 'nie' pojawia się niezmiennie tam, gdzie pojawiało się do tej pory. Tyle, że zmieniło się to co stoi za nim. Nie wyznaczam granicy i nie walczę o to, by pozostała w miejscu, w którym to ja ją narysowałam. Właściwie to w ogóle nie walczę. Droczę się. Jak zwykle. Ale nic poza tym...

I szczerze powiedziawszy z jakiegoś powodu mnie to martwi. Chyba jestem pierwszą suką w historii wszystkich suk, która jest niezadowolona, bo się NIE buntuje :D

Pan nie daje mi pola do lawirowania i skrupulatnie sprawdza co, jak i w jakich ilościach robię. Chyba już całkiem pogrążam się w beznadziei, skoro zupełnie mi to nie przeszkadza. Przecież powinnam czuć się co najmniej urażona, bo przecież potrafię samodzielnie dysponować własnym czasem i cała ta reszta przechwałek, które powinnam tutaj wygłosić. Powinnam, ale tego nie robię. Nie tylko nie robię, ale również tak nie myślę.

Dla odmiany, ten fakt zupełnie mnie nie rusza :D

niedziela, 18 stycznia 2015

Brak miejsca na góry nie do przeskoczenia ;>

Zgodnie z założeniami ostatniego resetu, kolejne elementy się zmieniają. Mój dzisiejszy dzień (podobnie jak kilka poprzednich) jest dość skrupulatnie zaplanowany w ramach odpowiedzi na mój, ostatnio, chroniczny brak organizacji czasu pracy.

Jak to wpływa na mnie? W zasadzie nie jestem do końca przekonana jaka odpowiedź będzie rzeczywiście prawdziwa.

Buntuję się jak nigdy. Na każde kolejne polecenie, wewnątrz mojej własnej głowy odpowiadam zdecydowanym "nie". Na szczęście tylko w niektórych przypadkach udaje mu się wydostać na zewnątrz. Czasem z przesadną wręcz butnością i agresją. Nawet kiedy ostatecznie wykonuję polecenie widać po mnie jak bardzo mnie ono złości i jak bardzo wewnętrznie się z nim nie godzę.

Pan zdając się to zauważać nie zostawia temu nawet skrawka miejsca. Nie pamiętam kiedy był w stosunku do mnie tak bezwzględny i momentami brutalny. Nie pamiętam również kiedy ostatnim razem buntowałam się w taki sposób... Przypadek ;>?

Co ciekawe, taki stan rzeczy nie powoduje moich negatywnych emocji. Jak widać nadal potrafię zaskoczyć sama siebie :) Oczywiście złości mnie jak wielką potrzebę sprzeciwiania się mam. Aczkolwiek nie czuję się w żaden sposób z tego powodu... Hmm... Złą suką? Cichaczem, gdzieś z tyłu głowy, mały głosik piszczy: "W sumie, to przecież nie Twój problem".

Z drugiej jednak strony, jestem nad wyraz posłuszna. Stosuję się do poleceń "odgórnych", czyli do wcześniej ustalonych zasad. Nawet przez myśl nie przechodzi mi, żeby postąpić inaczej. Nie przeszkadza mi to jednak w odbieraniu niewymagających wysiłku "choć tutaj", "nogi szeroko" czy "nie ruszaj się" jako góry nie do przeskoczenia. Już słysząc takie polecenie wiem, że scena w której się znajdujemy właśnie stała się areną walki. Co więcej, również słysząc takie polecenie wiem, kto tę walkę wygra (co wcale nie przeszkadza mi w walce samej w sobie).

Czy to, że przegrywam sprawi, że bunt minie? Czas pokaże.