czwartek, 28 maja 2015

Nic mądrego

Nie dalej niż kilka dni temu zaczęłam kroić wpis o tym, jak to się dobrze klimatycznie u nas dzieje, jak to więcej jest przejawów (tych bardziej namacalnych) i w ogóle tęcza, jednorożce i cukierkowe gówno.

Taki miał być ten wpis właśnie!

Minęło kilka dni, wróciłam do mojego wpisu i... Jakoś mina mi zrzedła. Odechciało mi się pisać taki wpis. Czy to pod wpływem PMSu, czy pod wpływem braku wiary w to, że podołam zadaniom jakie stawia przede mną życie - nie wiem, ale jakoś tak mi... Mniej optymistycznie niż zwykle :D?

I na tym chyba zakończę, bo zdaję się nic mądrego do powiedzenia to nie mam.

Nie mam również pomysłu na obrazek, a że obiecałam że będę wstawiać, to zamiast obrazka linkuję do filmiku ni w ząb nie związane ani z tematyką bloga, ani tym bardziej z tym wpisem (jakby ten wpis w ogóle miał jakąkolwiek tematykę):


sobota, 9 maja 2015

Trzy sprawy

Informacja numer jeden: jestem po prostu beznadziejna.

Słowem wyjaśnienia: do działania motywują mnie wyłącznie zwycięstwa i sukcesy. Jakiś czas temu Pan stwierdził, że nie będzie mnie rozliczał z tego czy ćwiczę, ile ćwiczę i co jem tylko z tego ile spadam z wagi. W międzyczasie oberwałam karą w łeb, w związku z czym Pan kontrolował wszystko co jem - nie było podstawy do karania pomimo tego, że waga nie spadała, a nawet ciut rosła (co skutecznie - i zgodnie z prawdą - udało mi się zwalić na okres).

Nigdy nie dawałam sobie taryfy ulgowej bez względu na to czy był ku temu powód czy nie - jeśli zaplanowałam, że to czy tamto ma być zrobione, a nie było -  ZAWSZE była to moja wina i zawsze przynosiło to prosty wniosek: jesteś do dupy, nie ma sensu się starać i tak nic nie osiągniesz.

I tym razem było nie inaczej. Kiedy w końcu wszystko co miało przestać cieknąć (ciec :D?) przestało i okazało się, że waga jednak trochę spadła (niewiele bo niewiele, ale jednak) zdałam sobie sprawę jak moje zniechęcenie wpływało na jakość moich ćwiczeń. Nie ma efektów => nie ma starań.

Informacja numer dwa: panowanie nade mną to potworna harówka.

Słowem wyjaśnienia: gdybym sama miała mieć nad sobą władzę, to nie jestem przekonana czy dałabym radę. Im więcej mam nad sobą kontroli tym bardziej się buntuję i szukam drogi ucieczki. Im mniej mam nad sobą kontroli tym staję się bardziej niezależna i dominująca. Oprócz tego, bez dominacji i bez poczucia przynależności jestem okropnie nieszczęśliwa. Zdominowana? Źle! Niezdominowana? Jeszcze gorzej... Z tymi babami...

Informacja (pytanie?) numer trzy (powiązane z numerem dwa): czy aby na pewno chcemy tego samego?

Słowem wyjaśnienia: czasem zastanawiam się, na ile ja i mój Pan chcemy tego samego od relacji. Jest to o tyle trudne, że ciężko porównać dwa elementy, jeśli jeden z nich jest zupełnie nie sprecyzowany. Nie mam pojęcia czego chciałabym od relacji.

Teoretycznie, w mojej wyobraźni, im mniej mam kontroli nad sytuacją, im mniej uwzględniana jest moja opinia, tym bardziej czuję się na swoim miejscu. Co ciekawe, moje przemyślenia rzadko dotyczą sfery seksualnej - przeważnie rozważam codzienne sytuacje, w których pokornie, ze spuszczonym wzrokiem podążam za każdym krokiem Pana czekając na najdrobniejsze jego skinienie. Rzeczywistość natomiast ma z moimi fantazjami tyle wspólnego, co świnka morska z morzem. Próbując sobie wyobrazić realną mnie w takiej sytuacji, widzę naburmuszone, obrażone dziecko, które miota pod nosem złośliwe komentarze i nawet przez myśl mu nie przejdzie, że gdyby sytuacja wyglądała inaczej byłoby głęboko nieszczęśliwe. Przynajmniej psychicznie/emocjonalnie źle na to reaguję, bo fizycznie reaguję prawidłowo a nawet rzekłabym, że lepiej niż prawidłowo. O braku połączenia mózgu z pochwą już kiedyś zresztą pisałam ;) Podsumowując: chcę i nie chcę jednocześnie - typowo po babsku.

Pan natomiast chyba nigdy nie był zwolennikiem tak skrajnego typu relacji. BDSM miał dla niego wymiar głównie fizyczny, choć władza sama w sobie dawała mu ogromną satysfakcję. Władza o podłożu głównie seksualnym, oparta o respekt i odrobinę pozytywnego lęku i napięcia. Choć nie tylko, bo również pewien motywator dla obydwu stron. Coś co powoduje, że nie można sobie powiedzieć "walić to wszystko, dziś mam wyrąbane". Choć Pan twierdzi inaczej, wydaje mi się (patrz poprzedni akapit i moje zosio-samosiostwo), że nigdy nie chciał tak dużej władzy, jaką ja usiłuję mu wcisnąć.