niedziela, 27 września 2015

Klaustrofobicznie

Pan uznał za stosowne zabrać mi możliwość proszenia o seks. A może bardziej dokładnym byłoby powiedzieć, że zwrócił sobie prawo do robienia ze mną co chce i kiedy chce.

Nie wszystko jednak wróciło do normy, bo jeśli nie będę chciała być dotykana mam mu o tym powiedzieć przy pomocy dodatkowego słowa bezpieczeństwa. Początkowa wersja była taka, że respektowanie takiego użycia będzie zależeć wyłącznie od woli Pana. Na szczęście udało mi się wynegocjować aby jednak wszystko co się dzieje było przerwane wraz z użyciem magicznego zlepku literek. Ku ogólnemu niezadowoleniu strony dominującej oczywiście.

Czuję się ostatnio nieco klaustrofobicznie.  Sprzeciwiam się w małych rzeczach tylko po to, żeby udowodnić sobie, że nadal mam prawo głosu, że to ja decyduję o sobie i o tym, co kiedy i w jaki sposób będę robić.

Nie jestem pewna czy to "złe" uczucie. Pan uważa, że wbrew temu co mi się wydaje, nie potrafię mu się sprzeciwić. Testuję i sprawdzam tak długo jak on mi na to pozwala - kiedy stawia mi wyraźną granicę nie potrafię mu odmówić. Zawsze testowałam E. Może niezupełnie z takich pobudek, może oczekując nieco innego skutku, ale zawsze było to coś pozytywnego, coś co wnosiło wiele dobrego. Utrzymywało mnie na swoim miejscu. Jak będzie tym razem i gdzie zmierza nasza relacja? To się jeszcze okaże.

1 komentarz:

  1. U nas w sumie od jest od początku tak, że to zawsze Pan decyduje o seksie czy jakiejkolwiek formie intymnego zbliżenia. Ja mogę zawsze zgłosić zastrzeżenie. Aczkolwiek On czasem je uwzględnia, a czasem nie. Ostatnio słowo należy więc zawsze do Niego.

    Co do sprzeciwiania się w małych rzeczach, to dałaś mi do myślenia, jak to jest u mnie. Myślę, że mamy trochę podobnie. Na ogół tego staram się nie robić i nie robię. I chyba całkiem dobrze mi to wychodzi. Ale zdarzały się takie sytuacje, czy wręcz dni "na nie" z mojej strony. Nie powiem. Tyle, że ja robię to chyba po to by udowodnić sobie, że to Pan tak naprawdę ostatecznie decyduje. Nie ja, ale On właśnie. I ostateczna decyzja, ostatnie słowo należy do Niego. Niezależnie od tego co się dzieje po drodze, że tak powiem. Jeśli wdaję się w dyskusję czy sprzeciwiam w pierdołach, to raczej właśnie z chęci przekonania się o tym, że i tak mu ulegnę. Poczuciu na własnej skórze rozmiaru jego władzy, jeśli tak mogę to ująć. Po prostu lubię czasem dochodzić do granicy, o której wspomniał Twój pan. Jakby potrzebuję poczuć, że ona jest. Bo wiedzieć, to wiem. Ale nie zawsze czuję. Więc, jak nie czuję to wtedy zaczyna się to testowanie i sprawdzanie. Ale trwa do momentu, aż Pan wyraźnej granicy nie postawi... Czy to jest pozytywne? Nie wiem. Mam zagwozdkę.

    OdpowiedzUsuń