Ostatni tydzień był dla mnie dość ciężki. Mam ogromne problemy z mobilizacją do czegokolwiek i szczerze powiedziawszy nie do końca nawet widzę w swoich działaniach sens. Tym bardziej byłam z siebie dumna, że niemalże wszystkie z nałożonych na mnie obowiązków zostały wykonane z mniejszym lub większym skutkiem i tylko jeden mały element zostawiłam na ostatnią chwilę i przez błąd w komunikacji (lub zgodnie z wersją Pana - dziury w pamięci) nie zdążyłam.
Bez względu na to, jak dobre miałam wytłumaczenie kara należała mi się jak psu buda. Bez względu na starania, zadania nie zostały wykonane, a każda decyzja niesie za sobą konsekwencje.
Nie sama kara jednak okazała się problematyczna, a jej wymiar.
Od dłuższego czasu nie płakałam podczas kary (a może tylko nie pamiętam?). A jeśli już płakałam,to nie z bólu, a z emocji, z żalu. Do wczoraj*. Zostałam ukarana na tyle dotkliwie, że przez dłuższy czas nie mogłam opanować mojego własnego, prywatnego ciała, a łzy po prostu kapały mi z oczu, bez względu na to jak bardzo starałam się nie płakać. Nie pamiętam również kiedy ostatnio skóra bolała mnie przez dłuższy czas po zakończeniu kary... Co prawda tylko w jednym miejscu, ale za to ile dramatyzmu to dodaje!Kiedy już tęsknota wzięła górę i schowałam dumę do kieszeni skracając dystans między nami, zakomunikowałam Panu jak się poczułam.
- Cieszę się, że się starałaś, ale w ostatecznym rozrachunku nie zrobiłaś tego, co do Ciebie należało. Nie Tobie oceniać czy kara była sprawiedliwa czy nie.
Gdzieś głęboko w środku wiem, że ma rację. Wiem, że mógłby mnie ukarać za każde najdrobniejsze nawet wykroczenie tak dotkliwie, jak gdybym nie wykonała moich obowiązków wcale. Wiem to wszystko, a jednak gdzieś w środku jest mały wredny chochlik, który zawsze wszystko wie najlepiej - a już na pewno, jeśli w grę wchodzi sprawiedliwość pańskich decyzji.
Temat na razie zostaje otwarty... Może coś mi się poukłada pod kopułką. Samo. Bez niczyjej pomocy.
* A konkretniej do soboty ;)


