wtorek, 2 czerwca 2015

"Jedno zajebiście ale to zajebiście ważne pytanie"

Wpadłam na ten wpis i... Zaciekawił mnie prawdziwie!

KLIK

Z tegoż linka:

Every woman who is aroused by submission is also aroused by an alpha male who can tame her. These women aren’t looking for a husband in the bedroom who will make them feel safe and loved. They already have that in their relationship. These women are looking for a man who is strong enough to conquer them.

Oczywiście cytat jest częścią większej całości i ogólne wnioski są nieco inne niż to, co można wyciągnąć z tego urywka, jednak sam ten fragment po raz kolejny budzi przemyślenia rzucające cień wątpliwości na sprawę BDSM 24/7, niewolnictwa, podporządkowania w każdym wymiarze przez cały czas.

Żyjąc w takiej relacji od przeszło 5 lat (z mniejszymi lub większymi przerwami) powinnam sobie w końcu dać siana z takimi rozważaniami, a jednak...

Bez względu na to, jak cukierkowo wiele relacji opisywanych jest w internetach, życie cukierkowe nie jest. Raz jest lepiej, raz gorzej - raz ma się ochotę pieprznąć wszystkim i po prostu potuptać pod kocuś, przytulić się z podusią i pokazać wszystkim naokoło środkowy paluch; innym razem, jedyne o czym się marzy to klęczeć przed Panem i całować jego stopy. Konkurs wygrywa się, gdy nastroje obydwojga partnerów zbiegają się w czasie.

To sprowadza mnie z powrotem do przytoczonego fragmentu: tame, conquer. 

Obrazek opisany
"You can't tame my
monkey style" - cokolwiek
autor miał na myśli. 
Okazywanie siły i dominacji przez cały czas nie należy do prostych. Nie ma ludzi doskonałych, nie ma takich którzy dopisują w każdym aspekcie życia, ani takich którzy nie popełniają błędów ani zaniedbań. Nie każdą bitwę da się zwyciężyć. Nawet udomowiony kiciuś potrafi podrapać.

Ktoś kiedyś powiedział, że pomiędzy uległą a dominem nie ma miejsca na bitwy, a jedyne co ma racje bytu to świadome oddanie się i posłuszeństwo z wyboru. Moje posłuszeństwo nigdy nie było posłuszeństwem z wyboru, nigdy nie mówiłam "tak Panie, nie Panie, dobrze Panie" dlatego, że x lat temu powiedziałam "będę Twoja". Cała nasza relacja opiera się na jednej wielkiej wojnie o dominację. Jeśli w danym momencie nie czuję się przez Pana "oswojona", to sięgam po każdy możliwy środek, który pomoże mi postawić na swoim. *** (Przyznaję że ostatnimi czasy wygląda to nieco inaczej, ale o tym innym razem.) ***

W ostatecznym rozrachunku i tak zawsze lądujemy w tym samym punkcie. A raczej ja ląduję - na kolanach, przed Panem. To, co potrzebne mi do dalszego posłuszeństwa, to wiedzieć, że właśnie w tym miejscu skończy się moja rebelia bez względu na to jak mocno będę gryźć i drapać.

Warto jednak puścić w eter "jedno zajebiście ale to zajebiście ważne pytanie": 

Czy da się zwyciężać za każdym razem, za każdą próbą? 

6 komentarzy:

  1. "Gdyby porażka nie znała kary, sukces nie byłby nagrodą." Jeden z moich ulubionych autorów T.Pratchett

    OdpowiedzUsuń
  2. Hm... Cytatu po angielsku nie rozumiem, więc trudno mi się ustosunkować. Zgodzę się z tym, że raz jest lepiej raz gorzej. Tak jest chyba wszędzie. W każdej relacji. Tak jest w życiu.

    Dałaś mi do myślenia tym postem i trochę się zastanawiam jak to jest ze mną. Tak do końca chyba nie wiem. Niemniej na pewno o sobie mogę powiedzieć, że moje posłuszeństwo jest posłuszeństwem z wyboru. Od początku. Czasami jestem do niego przymuszana, ale... No właśnie. Nie przeszkadza mi, że jestem do niego przymuszana. Podświadomie zgadzam się na to. I chcę tego. Więc to chyba jeszcze podchodzi pod posłuszeństwo z wyboru? A może już nie? Zostawiam tę kwestię otwartą. I tu i w mojej głowie. :) Choć wojny o dominację się czasem u nas zdarzają. Choć nie. Nie wojny. Małe bitwy chyba prędzej. Tylko... Znowu nie jestem pewna, czy to o dominację chodzi? Czy po prostu o pewną... Potrzebę zaburzenia stanu normalnego, codziennego. Potrzebę chaosu. Wydaje mi się, że jak jest wiecznie spokojnie, wiecznie jakoś, to człowiek wariuje. Dziczeje. Potrzeba odmiany. Odskoczni. I myślę, że czasami i Pan i uległa potrzebują takiej wojny wywołanej dla samej wojny. Dla higieny psychicznej. A nie dla dominacji. Nie wiem. W każdym razie chyba u nas tak to jakoś działa.

    Czy da się zwyciężać za każdym razem? Nie. Ale czy to o to chodzi by zawsze zwyciężać? Znów nie. Moim zdaniem. Tu według mnie chodzi właśnie o to, żeby walczyć. O samą wojnę. I o to co jest PO zwycięstwie/porażce, a nie one same.

    Nie wiem, może to chaotyczne, niespójne co napisałam. Trudno mi uchwycić swoje myśli w tym momencie. Ale tak jakoś ja to widzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. W wolnym tłumaczeniu tekst oznaczał: "Każda kobieta, którą podnieca uległość, podnieca również samiec alfa, który potrafi ją ujarzmić. Te kobiety nie szukają w sypialni mężów, którzy sprawią, że te poczują się bezpieczne i kochane. To otrzymują w związkach. Te kobiety szukają mężczyzn, którzy są wystarczająco silni by je zwyciężać. "

    "Zgodzę się z tym, że raz jest lepiej raz gorzej. Tak jest chyba wszędzie. W każdej relacji. Tak jest w życiu. "

    Czy tak jest w każdej relacji nie wiem, wiem natomiast że w moim wypadku ważna jest nieuchronność. Zawsze byłam osobą, która jeżeli dało się uniknąć jakimś sposobem czegoś, czego nie chciałam, to potrafiłam zrobić wszystko co możliwe byle to osiągnąć. Nie jestem z tego dumna, ale w relacji jest podobnie. Wiedząc, że mogę czegoś uniknąć w taki czy inny sposób, usiłuję to osiągnąć. Dlatego w moim wypadku wzloty i upadki powodują, że się rozbestwiam, że nie mam poczucia przynależności, a za tym już ciągnie się cała lawina.
    Druga sprawa jest taka, że pomimo tego, że jestem uległa, to mam potwornie dominujący charakter, przez co jeżeli nie "czuję" swojego miejsca, to dochodzimy do punktu, w którym dwa dominujące charaktery zderzają się z wielkim hukiem.

    Nie jestem przekonana czy to co napisałaś dalej dobrze zrozumiałam, bo... Ja posłuszeństwo z wyboru rozumiem w ten sposób, że nie czuję się w danym momencie zdominowana, ale i tak ulegam, bo x lat temu tak powiedziałam. Tzn. Pan mi każe zrobić to czy tamto, ale ja wcale nie mam ochoty tego robić, w dodatku nie bardzo czuję w danym momencie jego władzę, a jakby tego było mało, to jest wyłącznie jego kaprys, a nie coś co wymaga zrobienia. Przy posłuszeństwie z wyboru robię to, bo przecież jestem uległa i powinnam być posłuszna; przy posłuszeństwie "wywalczonym" mówię "nie, teraz nie chcę tego zrobić" dopóki Pan nie złamie mojego buntu, dopóki nie poczuję że władza leży w jego rękach.

    Dalej poruszasz kwestie, która padła kiedyś na forum - czy droczenie się to też nieposłuszeństwo. Bo tak właśnie rozumiem to co napisałaś dalej - niby jestem nieposłuszna, ale dlatego żeby coś się działo a nie tak do końca i na poważnie. Dobrze zrozumiałam?

    "Czy da się zwyciężać za każdym razem? Nie. Ale czy to o to chodzi by zawsze zwyciężać? Znów nie. Moim zdaniem. Tu według mnie chodzi właśnie o to, żeby walczyć. O samą wojnę. I o to co jest PO zwycięstwie/porażce, a nie one same."

    Z tym się troszku nie zgadzam, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Moja uległość opiera się na tym poczuciu, że dla mnie Pan jest "niezwyciężony". Jeżeli udałoby mi się go "zdominować" to myślę, że mielibyśmy poważny problem. Tak było w moim poprzednim związku - facet z którym byłam dominował w sypialni (dodatkowo średnio udolnie), ale w codziennym życiu to ja grałam pierwsze skrzypce. Jestem skłonna stwierdzić, że były takie momenty kiedy trochę się mnie bał. Kiedy dotarło do mojego pustego móżdżka, że sypialnia to za mało, że chcę być posiadana w całości, nie było takiej możliwości - brakowało mi szacunku do tego faceta i właśnie tego poczucia, że nie ma uproś, że nie ucieknę. Wiedziałam, że jeśli się uprę to wygram każdą jedną bitwę. I być może stąd wynika to, że teraz jest to dla mnie takie ważne.

    Jak zwykle przekonuję się, że każdy człowiek jest inny i każda uległa jest inna i o ile wiele elementów wraca i powtarza się wśród uległych w kółko i w kółko, to jednak wiele aspektów pozostaje indywidualnych dla konkretnego osobnika.

    Dziękuję za komentarz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I znowu się miotam i Ci odpowiedzieć. Bo jak sobie myślę, to wszystko dla mnie jasne i proste. Ale jak mam powiedzieć, to mam wrażenie, że to się kupy nie trzyma. No nie wiem. Spróbuję. :P

      U mnie też jest ważna ta nieuchronność, o której piszesz. I mnie nie są obce takie zachowania, o których piszesz. Choć teraz już coraz mniej. Przynajmniej w relacji z Panem. U mnie jednak zawsze jest jakoś tak, że co by się nie działo, ja to poczucie przynależności mam zawsze bez względu na wszystko, bardzo silne. Co może dziwne. Biorąc pod uwagę, że z natury ja jestem dominującym babskiej. Generalnie zasłynęłam już w kilku kręgach, jako ta pyskata co wszystkich ustawia. A jednak w relacji z Panem to tak nie działa. Nie zawsze czuję Jego władzę silnie i namacalnie. Czasami wcale jej nie czuję. Jedynie wiem, że ona jest, a jednak, paradoksalnie, zawsze czuję silną przynależność. Ja po prostu... Hm... Nie muszę czuć swojego miejsca by wiedzieć, że ono jest i gdzie jest. By na nim być. Po prostu na nim jestem. A jeśli nie, to szybko zostaję na nie przywrócona. Czasami jestem na nim i nie zdaję sobie z tego sprawy.

      Chyba posłuszeństwo z wyboru rozumiem dokładnie tak jak napisałaś. Uważam, że swoje posłuszeństwo mogę nazwać posłuszeństwem z wyboru. Ulegam, bo w pewnym momencie mojego życia świadomie i dobrowolnie się na taką drogę zdecydowałam. I tak. Kilka razy było tak, jak napisałaś w przykładzie: Pan każe, ja nie chcę, nie czuję władzy, na domiar uważam, że to kaprys, nieuzasadniony niczym... A jednak ulegam. Zwykle w takich sytuacjach najpierw ulegam, a ewentualnie potem (z naciskiem na ewentualnie) się uzewnętrzniam: "Wiesz, nie chciałam wtedy tego zrobić, uważam/uważałam, że miałeś kaprys, nie czułam Twojej władzy, zrobiłam to bo mi kazałeś, więc byłam posłuszna, bo jestem uległa"... Ale może to jest to, że ja często tak mam: najpierw robię, potem myślę, analizuję, rozbieram na czynniki pierwsze itp. itd. I to nie tyczy się tylko relacji z Panem, ale generalnie wielu sfer mojego życia. Może też dlatego, że ja mam jakąś taką intuicję do podejmowania decyzji, czy nie wiem jak to nazwać...

      Zdarza mi się czuć i mówić: "Nie, nie zrobię tego, nie chcę teraz" i wtedy dochodzi do sytuacji, w której Pan łamie bunt i musi pokazać w czyich rękach jest władza, jak to opisałaś. Taki obrót sprawy przybierają jednak bardzo rzadko. I zwykle ja po takich sytuacjach mam poczucie, że zrobiłam coś brew sobie, że zawiodłam po pierwszej jako uległa i po drugie zawiodłam się na sobie, bo... Znów nie wiem jak to określić... Sprzeniewierzyłam się swojej idei, definicji uległości? A właściwie odwrotnie. Po pierwsze zawiodłam się na sobie, po drugie zawiodłam jako uległa. Chyba mniej więcej tak to u mnie działa.

      Dalej chodziło mi bardziej o to, że nieposłuszeństwo w gruncie rzeczy, choć niepożądane, to paradoksalnie czasem jest potrzebne. Dobrze robi obu stronom. Psychicznie. Nie wiem jak to wytłumaczyć sensownie, spójnie i przejrzyście. Może posłużę się przykładem niezwiązanym z tematem... Miałam kiedyś takiego znajomego, który nie pytał: co słychać? Pytał: EKG w normie? Wiesz jak wygląda zapis z ekg? Na pewno widziałaś na monitorach w filmach "szpitalnych" Gdy człowiek żyje, serce bije, to linia jest zygzakowata. Biegnie góra dół, góra, dół, góra dół... A gdy serce się zatrzymuje, pacjent umiera, linia jest cały czas prosta. Nie nic się nie dzieje. Ani w górę, ani w dół. W życiu nie może być cały czas jakoś. Cały czas dobrze, albo cały czas źle. Cokolwiek pod tymi pojęciami rozumiemy. Musi być różnie (raz góra, raz dół) Raz dobrze, raz gorzej. Bo tylko po tych zmianach wiemy, że coś się dzieje, że jeszcze się żyje. Myślę, że w jakiś sposób można to przenieś na każdą relację. Zarówno waniliową, przyjacielską, koleżeńską, jak i na relację Pan-uległa. Nie może być cały czas jakoś i tylko tak. I nie chodzi tu o to, że coś jest lub ma być na niby, czy na siłę. A o to, by czasem pozwolić, by pewne rzeczy się po prostu działy. I nie rozwlekać ich na tysiąc sposobów przez kolejne X czasu.

      Usuń
  4. W moim poczuciu też Pan jest niezwyciężony. I tak być powinno. Moim zdaniem oczywiście. Myślę, że to bardzo indywidualna kwestia. Pytaniem jest... Jeśli walczysz, kiedy to robisz... To... Po co to robisz? Z jakiego powodu? Dla jakiego celu? Po to by wygrać? Po to by przegrać i udowodnić sobie, że tak, On jest niezwyciężony? Po to by sprawdzić CZY tak jest? Ja często walczę bez konkretnego celu na horyzoncie. Po prostu gdzieś tam czuję potrzebę. Coś od środka mnie pcha, czego nie roztrząsam. Nie dla wygranej i nie dla przegranej. A dla walki właśnie walczę. Bo podczas każdej walki jaką w życiu toczę, dowiaduję się czegoś nowego o sobie. O innym. O sytuacji... Czasem coś zrozumiem, czasem coś odkryję... I to się tyczy relacji z Panem, ale nie tylko. Może to jest po prostu to, że mam na swój sposób wojowniczą naturę. Trudno to jednoznacznie mi nakreślić...

    Ufff. Ale się rozpisałam. Mam nadzieję, że cokolwiek rozumiesz z tego słowotoku. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. PS. Rozbiłam odpowiedź na dwa komentarze, bo gdy próbowałam dać wszystko w jednym, Blogspot nie chciał opublikować argumentując, że za długi. :P

    OdpowiedzUsuń